Pięć Smaków w Domu

Archiwum - 12. Festiwal Filmowy Pięć Smaków

Hitchcock i wątroba

"Samui Song", reż. Pen-ek Ratanaruang

O filmie „Samui Song” rozmawiamy z reżyserem Pen-ekiem Ratanaruangiem.

Jagoda Murczyńska: W zasadzie w każdej publikacji poświęconej historii kina azjatyckiego twoje nazwisko wyznacza początek jednego z najważniejszych przełomów w kinematografii Tajlandii. Jak z twojej perspektywy wyglądały początki nowej fali? Czy uważasz się za lidera tego ruchu?

Pen-ek Ratanaruang: Trzeba zacząć od tego, że kiedy 21 lat temu powstawał mój pierwszy film, „Fun Bar Karaoke”, tajlandzkie kino było w naprawdę kiepskim stanie. Rocznie realizowano około sześciu filmów – większość z nich stanowiły komedie romantyczne o nastolatkach, płytkie i schematyczne. Nie uważam się za lidera, bo było nas więcej, trzech czy czterech, nie znaliśmy się wtedy. Tak się złożyło, że na przestrzeni jednego roku na ekrany trafiły nasze filmy, zrealizowane niezależnie od głównego nurtu produkcji; każdy z nas zrobił coś, co sam chciałby zobaczyć w kinie.

J.M.: Jak to wygląda teraz? Pokolenie nowej fali i młodsi twórcy inspirują się nawzajem? Widziałam przegląd twoich filmów w Tajlandii, gdzie prelekcję wygłaszał Nawapol Thamrongrattanarit.

P.R.: To nie jest duże środowisko, wspieramy się cały czas. Oczywiście zdarza się też rywalizacja, ale muszę przyznać, że młodsi reżyserzy cenią moje filmy i często zwracają się do mnie o rady. Chętnie czytam scenariusze, oglądam pierwsze wersje montażowe ich filmów. Czasem proszą mnie o wybranie trailera spośród kilku wersji. A potem ten, który wybrałem, odrzucają, bo chcą przecież zarobić jakieś pieniądze. (śmiech) Staram się być przydatny.
Tworzymy pewien rodzaj wspólnoty, mniej lub bardziej formalnej. Nie jestem wprawdzie członkiem Stowarzyszenia Filmowców, ale pozostaję w kontakcie ze wszystkimi. Ściągam też do filmu osoby spoza branży, takie jak Prabda Yoon, z którym pisałem scenariusz „Ostatniego życia we wszechświecie”. Jest pisarzem, nie miał nic wspólnego z kinem, a teraz sam reżyseruje; ostatnio zrobił dwa filmy.

J.M.: A jak to się stało, że ty zająłeś się reżyserią? Podobno w młodości chciałeś być piłkarzem?

P.R.: To prawda, nie ukończyłem szkoły filmowej ani nie marzyłem o robieniu filmów. Studiowałem sztukę w Nowym Jorku. Kiedy wróciłem do Tajlandii, nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Znajomy namawiał mnie, żebym szukał pracy w reklamie. I rzeczywiście tak zrobiłem, bo potrzebowałem zarabiać pieniądze. Choć tak naprawdę wybrałem to z innego powodu. Kiedy poszedłem odwiedzić kolegę pracującego w tej branży, w jego biurze zobaczyłem wiele pięknych kobiet, świetnie ubranych. Nigdy wcześniej nie spotkałem takich dziewczyn: niesamowicie stylowych, z wyczuciem mody. I choć miałem opory przed zajmowaniem się reklamą, stwierdziłem: „Czemu nie? Chcę pracować w takim środowisku!”. A kiedy już zacząłem zajmować się tym na poważnie, bardzo mnie to wciągnęło, w ogóle nie czułem, że to praca. Okazało się, że to angażujący i kreatywny proces: cięcie i zestawianie ze sobą zdjęć, zabawa typografią. Świetna rozrywka, za którą w dodatku dostawałem pieniądze.
Pracowałem w agencji reklamowej cztery lata, po czym ten sam znajomy, który mnie w to wciągnął, zaprosił mnie do swojego studia produkcyjnego, gdzie realizował filmy reklamowe dla telewizji. Wahałem się jakiś czas, ale dołączyłem do niego. I znów uczyłem się od podstaw, bo nie wiedziałem nic o kamerach, obiektywach, prowadzeniu aktorów. Szybko się odnalazłem i okazało się, że jestem w tym dobry; zacząłem wygrywać branżowe nagrody.
W takiej pracy bez przerwy pojawiają się nowe pomysły, więc zacząłem mieć ochotę na jakąś dłuższą formę, coś więcej niż te 30–60 sekund. Rzuciłem pracę w firmie i zająłem się pisaniem scenariusza.

J.M.: Kino interesowało cię już wcześniej?

P.R.: Tak, w czasie studiów oglądałem dużo europejskiego kina artystycznego, zakochałem się w klasycznych filmach hollywoodzkich. Pamiętam dobrze, jak byłem jeszcze młodym studentem, moja uczelnia była na Brooklynie, zobaczyłem przed kinem plakat, który nie wyglądał jak reklama filmu, lecz raczej jak coś związanego z modą. Sylwetka mężczyzny, kapelusz, okulary. I tytuł: „8 ½”. Kupiłem bilet tylko ze względu na ten plakat, wyglądał świetnie. Filmu zupełnie nie zrozumiałem, ale wyszedłem całkowicie oczarowany. W czasie seansu niemal przestałem mrugać oczami, żeby nie stracić ani sekundy. To było jak zakochanie! Zagadkowe, przejmujące, obezwładniające doświadczenie. Żadnej fabuły, tak jakby reżyser rozciął sobie głowę i wyciągnął z niej wszystko, co tam było. Nie miałem pojęcia, że coś takiego może być filmem. To było moje wprowadzenie do kina autorskiego. Następnego dnia poszedłem obejrzeć go ponownie. Nadal nic nie rozumiałem, ale każda minuta była genialna. Po napisach długo nie wychodziłem z sali, to było tak mocne doświadczenie.
Potem zacząłem poznawać Bergmana, Truffauta, Godarda, Woody’ego Allena. Allen został moim idolem na wiele, wiele lat.

J.M.: W przypadku „Samui Song” inspirowałeś się Hitchcockiem, ale pojawia się tam także scena nawiązująca do Kubricka. Jakie były twoje inne inspiracje?

P.R.: Niektórzy mówią, że „Samui Song” to film w filmie, widzą w nim krytykę społeczeństwa tajlandzkiego, instytucji buddyjskich. Dla mnie to jednak film o kinie. Chciałem pobawić się konwencjami, na których się wychowałem. To chyba najmniej osobisty z moich filmów, jeśli chodzi o tematykę, ale jeśli chodzi o formę – jest wyrazem mojej miłości do kina. To także eksperyment. Moim celem było stworzenie filmu, który w połowie zmienia się w inny film. Konwencja przekształca się do tego stopnia, że nie rozpoznajemy nawet głównej bohaterki, choć mamy ją przed oczami. To było dla mnie najważniejsze.
Hitchcock oczywiście stanowił punkt wyjścia. A co do Kubricka – już kilka osób zwróciło uwagę na tę scenę, ale z mojej strony nie było to świadome nawiązanie. Chociaż widziałem „Mechaniczną pomarańczę”, to nie myślałem o niej, gdy pisałem scenariusz.

J.M.: Główna bohaterka „Samui Song” jest aktorką, ale jej życie poza planem to nieustanna gra pozorów. O czym myślałeś, tworząc tą postać?

P.R.: Dałem jej taki zawód, ponieważ zawsze mówię, że w społeczeństwie tajlandzkim każda kobieta musi być nieustannie aktorką. Być może także w krajach zachodnich, ale z pewnością nie w takim stopniu. Kiedy przyjeżdżam do Europy, kobiety są niezwykle atrakcyjne, ponieważ same o sobie stanowią: robią, co chcą, i ubierają się tak, jak chcą. W Tajlandii wszystkie kobiety wyglądają podobnie, muszą ubierać się w określony sposób. Wymaga się od nich, by były uległe i bezradne, bo jeśli okażą swoją siłę, żaden mężczyzna ich nie poślubi. A w tym społeczeństwie bycie niezamężną to prawdziwy problem.
Tajlandzkie kobiety muszą być doskonałymi aktorkami. W pracy odgrywają posłuszeństwo i potulność wobec szefów, nie mogą być też zbyt mądre. Kiedy chodzą na randki, nie mogą błyszczeć inteligencją, żeby nie wprawić chłopaka w zakłopotanie. Gdy w końcu wyjdą za mąż, stają się gospodyniami i muszą wejść w kolejny wzorzec, kolejną rolę. Tak jest chyba w większości krajów Azji Południowo-Wschodniej, mamy podobne zaplecze kulturowe.

J.M.: Krytycznie mówisz o społeczeństwie tajlandzkim, ale równocześnie postać męża można odczytać jako krytykę Zachodu – to biały mężczyzna, który ma obsesję na punkcie seksu, a zarazem jest impotentem. Wydało mi się to zabawne, gdy weźmie się pod uwagę liberalny i zarazem neurotyczny stosunek Zachodu do seksualności. Trudno też nie pomyśleć w tym kontekście o mężczyznach przyjeżdżających do Tajlandii w ramach seksturystyki.

P.R.: To ciekawa interpretacja. Pomysł na tego bohatera pojawił mi się, gdy robiłem zakupy. Zobaczyłem w sklepie znaną tajlandzką aktorkę w towarzystwie zagranicznego partnera czy męża. Chodziłem za nimi przez chwilę, obserwując, jak ze sobą rozmawiają, co kupują. Kilka dni później, pływając, wróciłem pamięcią do tej sceny. Nie wiem dlaczego, ale zacząłem o nich myśleć, zastanawiać się, co robią na co dzień, jak wygląda ich dom. Wyobraźnia ruszyła galopem… Być może tak naprawdę są ze sobą bardzo szczęśliwi, ale w mojej głowie szybko skończyło się to dramatem. (śmiech) Tak już mam, że gdy coś wygląda zbyt gładko, zbyt perfekcyjnie, czuję, że coś jest nie tak, doszukuję się ukrytych pod powierzchnią pęknięć. To oczywiście nie zawsze prawda – nie wszystko, co wygląda dobrze, musi być zepsute w środku.
W Tajlandii, kiedy kobieta poślubia dobrze sytuowanego obcokrajowca, to znacząco podnosi się jej status. Wiele aktorek ma zagranicznych mężów, dobrze razem wyglądają. Dzieci z takich par są bardzo ładne, a gdy dorastają, zostają modelkami, zarabiają ogromne pieniądze. Tak to się kręci. Dzięki temu mieszane małżeństwa są niezmiernie popularne.

J.M.: Jak „Samui Song” ma się do twojego wcześniejszego filmu „Headshot”? Obydwa poruszają temat religii, obydwa wykorzystują elementy konwencji czarnego kryminału.

P.R.: Myślę, że w „Headshot” religię potraktowałem poważniej, z rozmysłem. Pytanie, które jest osią tego filmu, brzmi: „Czy religia jest w stanie nas ocalić?”. Oczywiście nie jest, sami musimy zapłacić za czyny, które popełniliśmy.
W „Samui Song” wątek religijny pełni rolę strukturalną, nie zajmuję się tam kwestiami filozoficznymi, tylko instytucją. Wątek kultu religijnego pojawił się zresztą dość późno w pracy nad scenariuszem. Szukałem czegoś, co sprawi, że bohaterka będzie na tyle zdesperowana, by chcieć odejść od męża. Typowe powody, jak romans jednej czy drugiej strony, wydały mi się zbyt nudne. Usłyszałem wtedy w wiadomościach historię mnicha, który popełnił jakieś poważne wykroczenie; nie pamiętam, czy chodziło o kochankę, czy malwersacje finansowe. (W Tajlandii w największych świątyniach mnisi obracają ogromnymi pieniędzmi, których teoretycznie nie wolno im tknąć, ale wielu to robi). Został wyrzucony z klasztoru, ale wyjechał za granicę i założył nową religię. Jego wyznawcy podążali za nim, składali datki, nie przejmując się oskarżeniami. Wiara potrafi być naprawdę silna.

J.M.: Czy to sprawia, że film stał się bardziej polityczny? W Tajlandii nie wolno przedstawiać mnichów w złym świetle.

P.R.: Dla cenzury ten wątek nie był problematyczny. Lider sekty ani jego wyznawcy nie noszą żółtych buddyjskich szat, więc nie było sprawy. Gdyby ten strój się pojawił, z pewnością nie spodobałyby im się takie sceny jak masturbujący się mnich.
Przy „Headshot” rzeczywiście mieliśmy problemy – trzeba było wyciąć jedną scenę z mnichem, żeby film mógł być pokazany w tajlandzkich kinach.

J.M.: Śledząc twoje filmy, można mieć poczucie, że z biegiem czasu coraz więcej miejsca poświęcasz w nich kwestiom społecznym. Zrealizowałeś też w 2013 r. socjopolityczny dokument „Paradoxocracy”, jednak nie był on pokazywany poza Tajlandią.

P.R.: Nie mogę go teraz pokazywać, bo nie jestem pewny, co tak naprawdę dzieje się z moim krajem. Rządy są nieprzewidywalne – mamy teraz nowego króla, nie wiadomo dokąd zmierzamy. Moja prawniczka twierdzi, że w filmie nie ma nic kontrowersyjnego, ale niczego nie można być pewnym. A jestem odpowiedzialny nie tylko za siebie, lecz także za osoby, które w nim wystąpiły.
Film powstał za moje własne pieniądze, więc nie muszę się z nikim rozliczać. Zrobiłem go, żeby zrozumieć, na czym polegają problemy mojego kraju, żeby pomóc sobie i innym zgłębić historię ustroju, w jakim żyjemy. Ale myślę, że odegrał on jakąś rolę w Tajlandii, więc jeśli ktoś będzie chciał go obejrzeć za 20 czy 50 lat, to film nadal będzie miał wartość historyczną. W końcu to dokument.

J.M.: Czy myślisz, że obecne zmiany w twoim kraju wpływają na kształt tajlandzkiego kina?

P.R.: Zdecydowanie tak – przez ograniczanie wolności wypowiedzi. Nie można w żaden sposób krytykować władzy. Mnie samego może nie dotyka to bezpośrednio – kocham robić filmy, jakiekolwiek – mogę reżyserować musicale czy cokolwiek innego, nie muszę koniecznie tworzyć politycznych dramatów. Ale sytuacja wprowadza mnie w przygnębienie, nie czuję się komfortowo. Panująca w kraju atmosfera jest ponura, odbiera energię.

J.M.: Wracając do „Samui Song” – czy możesz zdradzić, skąd wziął się tytuł filmu?

P.R.: Nie uwierzysz. To był przypadek. Scenariusz początkowo nosił tytuł roboczy „Samui”, od nazwy wyspy. Mieliśmy kilku koproducentów z Niemiec i z Norwegii, którym musiałem dostarczyć przetłumaczony scenariusz. W języku tajskim „dwa” to „sŏng”. Kiedy wysłałem do zagranicznych partnerów drugą wersję tekstu, odpisali tajlandzkiemu producentowi: „Otrzymaliśmy właśnie scenariusz »Samui Song«”. Pomyślałem, że to naprawdę dobrze brzmi.
Tajlandzki tytuł pojawił się później – jest grą słów nawiązującą do innego filmu. Tak jak mówiłem wcześniej, „Samui Song” jest moim hołdem dla historii kina, także tajlandzkiego. W oryginalnym tytule „Mai Me Sawan Samrab Khun” słowo „sawan”, oznaczające niebo zastąpione zostało przez „Samui” – a „Mai Mee Samui Samrab Ter” można przetłumaczyć jako „Nie dla ciebie, Samui”.

J.M.: Wcielający się w postać guru Vithaya Pansringarm to jeden z najbardziej znanych za granicą tajlandzkich aktorów. Jak dobierałeś obsadę?

P.R.: Co ciekawe, w samej Tajlandii niewiele osób go rozpoznaje, choć kilka razy przechadzał się po czerwonym dywanie w Cannes. Jak mi powiedział, „Samui Song” jest jego pierwszym w 100% tajlandzkim filmem, bo zazwyczaj gra w koprodukcjach i filmach zagranicznych realizowanych w Tajlandii.
Był pierwszym aktorem, którego zatrudniłem, choć widziałem go chyba tylko w „Tylko Bóg wybacza” Refna. Tak naprawdę krążyliśmy wokół siebie od dłuższego czasu. Niemal za każdym razem, kiedy ktoś z mojej ekipy pracował przy zagranicznej produkcji, trafiał tam na Vithayę, który – korzystając z tego pośrednictwa – przesyłał mi swoje portfolio. Trwało to kilka lat i w końcu nadarzyła się okazja, żeby razem pracować.
Prawdziwą gwiazdą jest natomiast Laila Boonyasak wcielająca się w postać Viyady. To aktorka instytucja, niesamowicie popularna. Jak większość megagwiazd w Tajlandii, jest znana głównie z telewizji, rzadko gra w filmach. Jej styl aktorski jest zresztą bardzo telewizyjny; dużo musieliśmy pracować, by pozbyć się pewnego przerysowania typowego dla tego medium.

J.M.: Dlaczego to właśnie ją wybrałeś?

P.R.: Przede wszystkim dlatego, że jako aktorka serialowa dobrze rozumiała swoją postać, która zajmuje się tym samym. To znane jej realia, jej styl życia. Ale był też drugi powód: kilka miesięcy przed zdjęciami uwikłała się w ogromny skandal, zadarła z dziennikarzem z kolorowej prasy. Media w Tajlandii są bardzo wścibskie i Laila była zmęczona ciągłymi pytaniami o życie osobiste. Któregoś dnia nie wytrzymała i wybuchła. Dziennikarze od tej pory bojkotują wywiady z nią, zniknęła z mediów.
Do roli Guya zatrudniłem Davida Asavanonda – to znany w Tajlandii aktor, wykształcony w Nowym Jorku. Zdobył popularność niszowym filmem „Odliczanie” (reż. Nattawut Poonpiriya, 7. Pięć Smaków), ale ja akurat go nie widziałem. Zauważyłem Davida na jakimś bankiecie po gali rozdania nagród – przyciągał uwagę z daleka i pomyślałem, że wygląda dokładnie jak postać, którą miałem w głowie.
Z kolei Stephane Sednaoui grający męża nie jest profesjonalnym aktorem. To fotograf, autor teledysków, ogromnie popularny w latach 90. Kiedy jeszcze pracowałem w reklamie, często wzorowaliśmy się na jego pracach. Pamiętam jeden jego wspaniały klip do piosenki Björk, która jedzie przez miasto na platformie ciężarówki. Zaprzyjaźniliśmy się kiedyś w Paryżu, jest też znajomym mojego producenta. Na początku nie myśleliśmy o nim na poważnie, właśnie ze względu na brak doświadczenia aktorskiego, ale sam nagrał i przysłał nam testową scenę i okazało się, że jest całkiem nieźle.

J.M.: Dwie części filmu różnią się nie tylko fabularnie, lecz także stylistycznie. Jak pracowałeś nad stroną wizualną?

P.R.: Przy realizacji pierwszej części wystarczyło powiedzieć ekipie, że ma to wyglądać jak u Hitchcocka, i wszyscy od razu doskonale wiedzieli, o co chodzi: styl starego Hollywood, charakterystyczne światło. Druga część, na wyspie, jest bardziej naturalistyczna. Jednak kiedy w finale bohaterowie spotykają się ponownie, spotykają się także te dwie rzeczywistości i dwa style – więc w bungalowie, gdzie ma to miejsce, zasłoniliśmy okna i filmowaliśmy tę scenę jak w studiu ze sztucznym oświetleniem.

J.M.: Czy było coś, co sprawiło wam szczególną trudność?

P.R.: Najtrudniejsze było znalezienie sposobu na połączenie tych dwóch typów filmu, które sobie założyłem, tak by pozostał między nimi emocjonalny związek, by widz nie poczuł się oderwany od historii. Spędziłem setki godzin w montażowni; to zdecydowanie mój najdłużej montowany film. W pewnym momencie musiałem zrobić sobie przerwę i spędzić dwa czy trzy tygodnie na plaży, a dopiero potem kontynuować pracę. To ten rodzaj filmu, w którym nie można powiedzieć zbyt wiele, bo stanie się nieinteresujący, jeśli zaś ujawni się zbyt mało – widz się pogubi.

J.M.: W filmie pojawia się polski akcent – w jednej ze scen bohaterowie słuchają Chopina. Muszę jednak przyznać, że bardziej zaintrygowała mnie pojawiająca się później piosenka o… wątrobie. Czy powstała specjalnie na potrzeby filmu?

P.R.: Nie, to prawdziwy utwór! Bardzo popularny. Autorem jest znany komik, dość ekscentryczny artysta. Kiedy śpiewa o tym, że chce zjeść wątrobę młodej dziewczyny, chodzi tak naprawdę o to – jak sądzę – że chce zobaczyć ją nago. Wybrałem tę piosenkę przede wszystkim ze względu na rytm; usłyszałem ją w radiu, jeżdżąc po kraju w poszukiwaniu lokalizacji do innego projektu, i utkwiła mi w głowie. Ale czasem, kiedy nie myśli się za dużo, intuicja podpowiada naprawdę dobre rozwiązania. Piosenka nadaje tej scenie nieco surrealistyczny wymiar.

J.M.: Dokąd intuicja prowadzi cię teraz? Lubisz zmieniać gatunki, więc nad czym teraz pracujesz? Czy możemy się kiedyś spodziewać np. science fiction w twoim wykonaniu?

P.R.: Po „Samui Song” zrealizowałem horror „Pob” dla HBO Asia, w cyklu stworzonym przez reżyserów z kilku krajów Azji Południowo-Wschodniej. Teraz pracuję przy kolejnej takiej serii, tym razem poświęconej jedzeniu. Niedługo deadline, więc jestem tym bardzo zestresowany, bo nie znoszę deadline’ów. Piszę też następny scenariusz filmu, ale jeszcze nie wiem, w jaką stronę mnie poprowadzi.
O science fiction nie myślałem, choć bardzo podoba mi się koncept „Alphaville” Godarda, który postawił kamerę po prostu gdzieś na przedmieściach i to była cała sceneria przyszłości. Ten rodzaj gry z gatunkiem bardzo mi odpowiada; jeśli miałbym tworzyć coś w ramach tego gatunku, to właśnie w taki sposób.

tłum. Jagoda Murczyńska

Wywiad przeprowadzony trakcie MFF Nowe Horyzonty w sierpniu 2018 r.

bądź na bieżąco!

© Fundacja Sztuki Arteria
Nasza strona internetowa używa plików cookies aby dostosować się do twoich potrzeb. Możesz zaakceptować pliki cookies lub wyłączyć je w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje. Dowiedz się, jak wyłączyć cookies.