Archiwum - 7. Festiwal Filmowy Pięć Smaków
"Homostratus": Marcin Szot
Rwąca się fabuła, dramat przechodzący w absurd oraz chaotyczny zbiór surrealistycznych obrazów, mieszający się z naturalistycznymi pejzażami miasta. Film Wietnamki Siu Pham "Homostratus" to metaforyczna podróż po społeczeństwie kraju rozwijającego się.
Pierwsze ujęcie, przedstawiające beznogiego mężczyznę tańczącego na tle portu, intryguje i rozbudza niepokój. Przypadkowe, wydawałoby się, obrazy zabudowań, natury, biedy i ludzi szukających siebie w tej przestrzeni, wrzucają nas w sam środek wietnamskiej aglomeracji. Wszystko tu jest żywe, niemal namacalne. Przyglądamy się twarzom przeciskając się przez miejski tłum. Wraz z kamerą płyniemy łodzią, by zaraz potem chodzić po obskurnym mieszkaniu. Przy odrobinie dobrej woli można poczuć smród stóp, które poruszają wiosłami. To szkice nie mające początku ani końca, ale pobudzające wyobraźnię, dające dużo miejsca na domysły. I to wyobraźnia jest tą sferą, w którą celują twórcy. Soundtrack nastraja odpowiednio - głównie elektroniczna muzyka, która razem z pulsującymi obrazami wprowadza klimat szaleństwa. Momentami psychodeliczne dźwięki wręcz gwałcą nasze zmysły.
Fabuła przedstawia członków jednej rodziny. Samotna matka oddaje ojcu nieznośnego syna, z którym sobie nie radzi. Nastoletni chłopak jest beatboxerem. Chce robić muzykę, być sławny, mieć pieniądze i tak dalej. Ojciec wykonuje absurdalną pracę odzierającą z intymności. Na ekranie obserwujemy romans etosu konsumpcji z tradycyjną tożsamością, w którym dominacja jednego jest oczywista, co obrazuje biały człowiek dający pracę, narzucający tym samym kontrolę. W przerysowany sposób reżyserka równolegle wprowadza motyw inwigilacji i jej absurdu, zawierającą się w zdaniu "by kontrolować, samemu trzeba godzić się na kontrolę".
Centralną, pozafabularną osią filmu jest wieżowiec, wyrastający pośród miejskiej biedy. Wielki, szklany, falliczny symbol konsumpcjonizmu, budzący ambiwalentne uczucia. Punkt odniesienia wobec wieżowca jest wyznacznikiem pozycji społecznej. Masy patrzą na niego z dołu, nienawidzą go, ale najbardziej ze wszystkiego chcą patrzeć na dół z ostatniego piętra.
W "Homostratusie" dźwięki zastępują słowa. Tradycję - hedonizm. Miłość jest towarem, seks jest plastikowy jak dmuchana lalka, a ekshibicjonizm nagradzany. W mieście pełnym neonów, bezustannego potoku ludzi, w ścisku skuterów, w rzeczywistości, gdzie rozsądek zginął pod naporem gadżetów, jedyną prawdą wydaje się być martwy, sterczący w magmie nowego świata wieżowiec. Rzeczywistość staje się cudownie harmonijna, uporządkowana dopiero wtedy, gdy bohater osiąga sukces, ma garnitur, drogi samochód, sławę i kobiety. Słychać to w muzyce klasycznej, która wypełnia ostatnią scenę.
"Homostratus" jest niezwykłym doświadczeniem, który wychodzi poza ramy konwencji. Reżyserce, pomimo niskiego budżetu i użycia prostych symboli, udało się stworzyć wspaniały, niepokojący obraz, który trudno uporządkować, przetrawić, a jeszcze trudniej zapomnieć.
Autor: Marcin Szot