Archiwum - 10. Festiwal Filmowy Pięć Smaków
Michał Wilkołazki: Półtora smaku
W dzisiejszym zglobalizowanym świecie kręcenie filmów stało się procesem dużo bardziej egalitarnym niż mogłaby na to wskazywać wcześniejsza historia kina.
Cyfrowe kamery, Internet oraz sieć większych i mniejszych imprez filmowych dają szansę licznym twórcom na udany start, odpowiednią promocję dzieła oraz szeroki obieg na światowych festiwalach. Część z nich, jak choćby Berlinale, stawia sobie za cel, aby promować kinematografie, które w oczach Zachodu uchodzą za egzotyczne. Inne, jak Festiwal Filmowy w Rotterdamie, idą nawet o krok dalej: współfinansują, a czasem wręcz zamawiają produkcje z dalekich krajów. Wypadałoby się zastanowić czy takie wsparcie, choć cenne, nie ingeruje przypadkiem w swobodę twórczą reżyserów? Czy nie zmusza ich, aby dostosowali się do standardów, dominujących we współczesnym kinie artystycznym?
Konkurs Festiwalu Pięciu Smaków, noszący dumną nazwę Nowe Kino Azji, objął szeroki wachlarz filmów, pochodzących z różnorodnych państw, od Bangladeszu po Hongkong. Wiele z nich wywołało odzew w kraju i zagranicą, zdobywając często lokalne i międzynarodowe laury. Są to dzieła na ogół przemyślane, solidne i wartościowe. Problem w tym, że ich twórcy najczęściej podejmują niemal bliźniacze tematy slumsów, biedy i wykluczenia, wykorzystując przy tym modne w dzisiejszym arthousie formuły gatunkowe – kina slow bądź zaangażowanego filmu społecznego.
Można było dojść do wniosku, że reżyserzy największego kontynentu zamiast wytaczać nowe kierunki, wolą podążać jedną, bezpieczną drogą. Chyba właśnie dlatego, po obejrzeniu hurtem pełnego bloku sekcji, odniosłem wrażenie, że zamiast pięciu smaków, tak naprawdę poznałem głównie jeden, który w końcu stał się nieco mdły.
Studium pewnego przypadku
Tybetańska produkcja "Tharlo" (tak brzmi imię głównego bohatera) wydaje się wręcz symptomatycznym przykładem stawianych przeze mnie zarzutów. Na pierwszy rzut oka posiada właściwie same walory, zaczynając od miejsca powstania dzieła - w końcu któż z nas widział jakikolwiek film z Tybetu? Reżyser Pema Tseden, ukazując problemy tytułowego bohatera - prostego, górskiego pasterza, z pewnością uniknął stereotypowych, kinowych wyobrażeń, dotyczących jego ojczyzny. Bądź co bądź, nie jest to ani uduchowiona, nieziemska kraina, jak postrzegają ją widzowie z Zachodu, ani matecznik wcielonego zła, jak chcieli (musieli?) przedstawiać ją chińscy reżyserzy. Tharlo to również zdecydowanie najbardziej kreacyjny film konkursu. Przepiękne, czarno-białe zdjęcia autorstwa Songye Lu mogłyby zawisnąć w każdej galerii i w ten sposób dodatkowo promować dzieło. Niespieszne tempo, kunszt wykonania, zaprezentowanie realiów miejsca na co dzień niedostępnego dla większości turystów mogą przysporzyć filmowi wielu sympatyków. Najprawdopodobniej "Tharlo" bez większego trudu podbiłby Berlinale (tym bardziej, że jakościowo przewyższa podobnego w treści chińskiego zwycięzcę sprzed kilku lat - "Czarny węgiel, kruchy lód" w reżyserii Yi’ nana Diao), zaś wielu miłośników festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty uzna go w swoich rankingach za jedną z najlepszych produkcji roku.
Niemniej jednak, po seansie nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że Tseden, unikając wspomnianych przeze mnie “geopolitycznych” klisz, wpadł w sidła kolejnych. Film, zamiast być samodzielną, artystyczną wypowiedzią, sprawia wrażenie, pieczołowicie odrobionej, wykalkulowanej pracy domowej, której celem jest idealnie trafić w gusta festiwalowych widzów i gremiów. Reżyserski pomysł na długie ujęcia z jednego, nieruchomego punktu z czasem przeradza się w nieznośną manierę. W efekcie, widz, zamiast cieszyć się seansem, dostaje niemal paraliżu karku i może dojść do konstatacji, że operator nie postawił kamery na statywie, lecz ścisnął ją w imadle. Tak chwalone przeze mnie zdjęcia, choć nie tracą swojego piękna, tworzą co najwyżej "żywe" fotografie, a nie "prawdziwy" film z krwi i kości. Przerośnięta, przeestetyzowana forma staje się treścią. Drobiazgowe zabiegi kompozycyjne, jak np. odpowiednie ustawienie parującego czajnika, stają się de facto, ważniejsze od samej historii. Tseden, eksploatując formułę kina slow, niewiele do niej dodaje, sięga niemal wyłącznie po ograne już motywy, charakterystyczne dla estetyki tego “gatunku”. Pokuszę się o szybki, cząstkowy audyt. Prosty, ciekawy protagonista? Jest. Plany ogólne, przedstawiające drogę, którą powoli przemierza bohater? Są. Bebeszenie owcy? Też jest, można odhaczyć.
Tseden, choć z pewnością niezwykle utalentowany, chyba nadmiernie zapatrzył się na współczesne artystyczne mody i ugrzązł w zastałych szablonach. To przykre tym bardziej, że realizacja stricte tybetańskiego filmu wymaga, jak można domniemywać, znacznie więcej zachodu: poza zwykłymi problemami organizacyjnymi, wiąże się także ze zmaganiem i negocjacjami z chińskim aparatem państwowym. Można odnieść wrażenie, że poprzez kopiowanie popularnych, art-house’owych wzorców, Tybet w jakimś stopniu stracił szansę na zaprezentowanie swojego własnego, osobnego głosu, dającego choćby namiastkę kulturowej podmiotowości. W ten sposób bardzo wymowny tytuł dzieła pozostawia uczucie niespełnionej obietnicy. Tharlo bowiem w języku tybetańskim oznacza "wolność".
"Prosto" nie zawsze znaczy "dobrze"
Nie tylko twórca Tharlo wypadł w pewnym stopniu wtórnie. W wielu przypadkach reżyserzy nie potrafili wykrzesać z siebie jakiejś twórczej "iskry", która mogłaby się przejawiać w oryginalności stylu lub niebanalnych metaforach. Otwierająca konkurs "Droga do Mandalay" (reż. Midi Z), historia Birmańczyków szukających nowego życia w sąsiedniej Tajlandii, mimowolnie męczy chłodnym realizmem spod znaku filmów braci Dardenne, co w rezultacie dystansuje widza wobec tragedii głównych bohaterów. Pierwsza, niezwykle powolna scena przekroczenia rzeki przez nielegalnych imigrantów sugeruje, iż Midi Z nawiązuje do twórczości tajskiego reżysera Apichatponga Weerasethakula, niemniej jednak twórcę bardziej interesuje niespieszna narracja, niż poetycka, niesamowita aura, cechująca dzieła autora "Wujka Bonmee". Niestety, w punkcie kulminacyjnym swojej opowieści reżyser ni stąd ni zowąd decyduje się na nieco ekstrawagancką scenę, która nadmiernie odstaje od realistycznej całości. Protagonistka, aby zdobyć pieniądze na podrobiony tajski dowód tożsamości, postanawia sprzedać swoje dziewictwo. Okazuje się, że pod pościelą hotelowego łóżka czai się… waran, który rzuca się na bohaterkę. Oczywiście, można ów moment zinterpretować czysto referencyjnie - jako przerażającą zachciankę perwersyjnego klienta, ale wniosek o symboliczności tej sceny (zło, utrata niewinności, cierpienie) wydaje się najbardziej zasadny.
Fakt, że "reptiliologiczne" metafory nie są szczególnie wyszukane, potwierdza "Teren budowy" banglijskiej reżyserki Rubayiat Hossain, gdzie również pojawia się gad z „symbolicznym” przesłaniem. Film przedstawia historię Royi, zdolnej aktorki, rozczarowanej pracą, wymaganiami matki i nieudanym małżeństwem. Wreszcie udaje jej się odnaleźć nowy cel - zagrać w unowocześnionej wersji sztuki Rabindranatha Tagore’a, która uwzględniałaby tragedię tysięcy banglijskich szwaczek. W trakcie prób zbliża się do współpracującego z nią kuratora. Próby wyparcia zakazanego uczucia i rozbudzonych fantazji sygnalizuje w dziele element oniryczny - tym razem bohaterka pod kołderką znajduje… węża.
K. Rajagopal, reżyser "Złocistego ptaka" (a raczej żółtego) postarał się o metaforę ciut subtelniejszą, bardziej dopasowaną do całości. Udręczony życiowymi trudnościami protagonista, zawadiaka z przeszłością, znajduje w błocie martwe ptaszę, co ma najpewniej podkreślić brak nadziei na szczęśliwą odmianę losu.
Shanjhey Kumar Perumal, autor "Złego", wypadł chyba najgorzej na polu „symboliki”. Młodziutki bohater jego dzieła, choć ponadprzeciętnie uzdolniony, nie może wyjść poza zaklęty krąg swojego okrutnego, prymitywnego środowiska, więc postanawia się do niego dopasować. W tym celu częstuje się… papierosem! Reżyser nadaje tej scenie jakiś nieznośny, przerażający patos - widok chmur, plan ogólny, swojego rodzaju zwolnienie, w końcu zbliżenie na bohatera, trzymającego peta. "Patrzcie, tak oto aniołek zmienia się w diabła," zdaje się udowadniać, budząc w widzach raczej poczucie lewego katharsis, niż realnego współczucia.
Częstym, powtarzającym się motywem w filmach konkursowych były kraty, które nierzadko miały oczywiście za zadanie podkreślać sytuację bez wyjścia, w jakiej znaleźli się bohaterowie. Kraty w oknach oddzielają Sivę ("Złocisty ptak") od matki i żony, pojawiają się także w "Drodze do Mandalay". Pema Tseden ("Tharlo") doprowadził ów motyw niemal do skrajności. Starannie skrojone, wertykalne linie w postaci krawędzi ścian, ram luster, listew, obrazujące, ma się rozumieć, alienację bohatera, jeszcze bardziej usztywniły i tak zastygłe dzieło.
Inne smaki
Na szczęście w sekcji Nowe Kino Azji błysnęły co najmniej dwa interesujące filmy, które poza oryginalnością i jakością wykonania, przemyciły niewidoczne na pierwszy rzut oka smaczki – mianowicie nienachalną krytykę zależności kolonialnych.
W konkursie głównym nie bez powodu zwyciężyła filipińska produkcja pt.: "Dziecko Apokalipsy" (reż. Mario Cornejo). Tytułowy bohater bynajmniej nie jest Antychrystem. Nazywa się Ford, ma trzydzieści parę lat i utrzymuje się z kursów surfowania. Od narodzin mieszka w nadmorskim mieście Baler, w którym kręcono pierwsze sceny "Czasu Apokalipsy" Francisa Forda Coppoli. Matka bohatera utrzymuje, że jako czternastolatka została uwiedziona przez znanego reżysera i to właśnie on jest jego ojcem. Na pierwszy rzut oka Dziecko to “zaledwie” przyjemna (tym bardziej, że podkoloryzowana komputerowo), lekka historia, która mogłaby się wydarzyć w każdej tropikalnej miejscowości letniskowej. Scenariusz przywodzi na myśl narrację rodem z amerykańskich filmów niezależnych, gdzie pierwszego dnia bohaterowie się kochają, drugiego wdają się w mniejsze i większe konflikty, zaś trzeciego się godzą, a nawet wyciągają życiowe lekcje. Niemniej jednak, po głębszym zastanowieniu, w dziele można dojrzeć znacznie poważniejsze treści. Przedstawienie miejsca, w którym powstawał "Czas Apokalipsy" oraz jego wpływu na lokalną społeczność wydaje się nie tylko kinofilską, autotematyczną ciekawostką - to również niejednoznaczna metafora kolonializmu oraz jego skutków. Ekipa filmowa dokończyła zdjęcia, wyjechała, zgarnęła pulę nagród i szybko zapomniała o Filipinach, pozostawiając zdewastowane otoczenie, gablotkę pamiątek, pierwszą w okolicy deskę do surfowania oraz nieślubne dziecko. Matka Forda, choć wspomina „czas apokalipsy” z sentymentem, tak naprawdę została najprawdopodobniej zbałamucona, zgwałcona i pozostawiona sama sobie, jak i skolonizowane Filipiny.
Drugi, wyróżniający się w konkursie film to malezyjski dreszczowiec "Przemiana" (reż. Dain Said), który w podobny sposób ukazuje postkolonialny ciężar – nie wprost, ale dopiero na dalszym planie. Policja z Kuala Lumpur stara się zatrzymać serię tajemniczych morderstw rytualnych. Okazuje się, że klucza do zagadki należy szukać w pracach niemieckiego antropologa z początków XX wieku, który badał życie malutkiego plemienia jednej z wysepek dzisiejszej Malezji. Nie uszanowawszy lokalnych wierzeń, wykonał cykl fotografii i nieświadomie wziął w posiadanie coś bardzo ważnego dla opisywanej przez siebie społeczności. Said ukrywa krytykę kolonializmu również w małych detalach. Przykładowo, policjanci nie mogą dociec, skąd w miejscach zbrodni wzięły się pióra ptaków, które wymarły kilkadziesiąt lat temu. Nietrudno zrozumieć aluzję, że za zniknięcie tych gatunków odpowiedzialność ponoszą chciwi, bezmyślni kolonizatorzy. Reżyser wzorcowo prowadzi akcję swojego thrillera, kunsztownie inscenizuje sceny morderstw, najprawdopodobniej inspirując się rodzimym folklorem. Niemniej jednak, jego rozbuchane, surrealistyczne wizje i nie najlepsze efekty specjalne raczej nie przyniosą filmowi szerokiej publiczności. A szkoda.
Zakończenie
Zauważalna w konkursie jednolitość tematów i stylu najprawdopodobniej była umotywowana chęcią dopasowania się do polityki wielkich festiwali filmowych. Nagroda dla "Dziecka Apokalipsy" być może uzmysłowi twórcom, że nie muszą od razu epatować obrazami socjalnych bolączek, aby zwrócić uwagę zachodniej publiczności. Reżyserzy przeglądu na pewno udowodnili, że mają talent i warsztat. Wierzę, że Festiwal Pięć Smaków zachęci ich do rozwijania swojego własnego, autorskiego języka i realizowania niezależnych, oryginalnych pomysłów. Liczę, że ich kolejne filmy będą prawdziwą ucztą kinomana – pod każdym względem i w każdym smaku.