Pięć Smaków w Domu

Archiwum - 12. Festiwal Filmowy Pięć Smaków

Śmierć. Po prostu

"Umrzesz jutro", reż. Nawapol Thamrongrattanarit

O filmie „Umrzesz jutro” rozmawiamy z jego reżyserem Nawapolem Thamrongrattanaritem i producentem Donsaronem Kovitvanitchą na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Berlinie, gdzie tytuł miał swoją światową premierę.

Jagoda Murczyńska: Twój poprzedni film to inteligentna komedia o grafiku freelancerze. Skąd decyzja, by w kolejnym projekcie zająć się tak odmiennym tematem?

Nawapol Thamrongrattanarit: Pewnie większość z nas ma wrażenie, że śmierć to coś, co nas nie dotyczy. Może rozmyślają o tym starsi ludzie. Ale zdałem sobie sprawę, że w ostatnich latach bywam na pogrzebach coraz częściej – i są to pogrzeby osób z mojego pokolenia. Kiedy konfrontujesz się z czymś raz i drugi, nagle staje się to bardziej namacalne. Choć koniec życia wydawał mi się czymś bardzo odległym, zacząłem poświęcać tej kwestii coraz więcej uwagi. Temat śmierci towarzyszył mi przez kilka ostatnich lat. Wiele wątków w filmie to historie nawiązujące do realnych wydarzeń z mojego życia, z życia moich znajomych.

J.M.: Śmierć w kinie artystycznym kojarzy się zwykle z dramatyczną, dotkliwą konwencją. Ty wybrałeś formę eseistyczną, kolażową, pełną niedopowiedzeń i nawiązań do popkultury. Skąd ta decyzja?

N.T.: Nie chciałem stworzyć typowego nowelowego filmu, w którym poszczególne epizody są osobne czy – jak to się często robi – połączone jedną postacią pojawiającą się na drugim planie i znającą wszystkich. Zdecydowałem się na formę bardziej zbliżoną do eseju filmowego, w którym elementem łączącym jest rodzaj zewnętrznego komentarza; u mnie tę funkcję spełniają np. statystyki, dane będące kontrapunktem do tego, co pojawia się na ekranie.
Trafiłem kiedyś na stronę internetową, która w czasie rzeczywistym pokazywała na mapie świata, gdzie ktoś umarł. Pomyślałem, że śmierć jest swego rodzaju systemem: niewidzialnym, obejmującym cały świat i nas kontrolującym. Wydało mi się to interesujące: pokazać śmierć w taki właśnie sposób, bliski buddyzmowi zen, a więc jako coś zwyczajnego, naturalnego. Jeden stan istnienia przechodzi w drugi – to wszystko. Dlatego nie potrzebowałem w filmie dramatyzmu, chciałem zachować neutralny ton.

Donsaron Kovitvanitcha: To ciekawe, że tutaj na Berlinale wiele osób zwraca uwagę, że porwaliśmy się na wrażliwy temat. W tajlandzkiej kulturze podejście do śmierci jest raczej neutralne, co wynika m.in. z buddyzmu. Ale Nawapol pochodzi z chińskiej rodziny, gdzie temat śmierci też jest swego rodzaju tabu, co oznacza, że nie powinno się o niej mówić głośno. Jego matce nie podobało się, że robi film o takim tytule, uważała to za zły omen.

J.M.: W filmie pojawiają się fragmenty dokumentalne, m.in. rozmowa z ponad 100-letnim mężczyzną oraz z małym chłopcem. Jest to zapis rzeczywistych wywiadów czy powstały one według twojego scenariusza?

N.T.: Wiele osób pyta, czy ten kilkulatek rzeczywiście wygłasza swoje przemyślenia, czy to kwestie napisane przez kogoś dorosłego. Ale nie, to spontaniczne wypowiedzi tego dziecka, nie znałem go nawet wcześniej, spotkaliśmy się przy realizacji filmu.
Mężczyzna jest z kolei dziadkiem mojego znajomego. Chciałem przeprowadzić z nim wywiad, kiedy skończył 100 lat, i zapytać go, co myśli o swoim długim życiu. Do rozmowy jednak wtedy nie doszło, a cztery lata później stwierdziłem, że wolę porozmawiać z nim o śmierci. Jego odpowiedzi mnie zaskoczyły. Myślałem, że będzie cieszył się z dożycia czasów nowych technologii i wynalazków, tymczasem okazało się, że na śmierć można też czekać z niecierpliwością.

J.M.: Jak szukałeś aktorów do epizodów fabularnych?

N.T.: Zdecydowana większość z nich to aktorzy, którzy pojawili się w moich poprzednich filmach. Była to część konceptu, jaki sobie założyłem. Chciałem, żeby sposób pracy nad filmem współgrał z jego treścią. Gdybym to ja miał umrzeć jutro, byłby to mój ostatni film. A skoro tak, to chciałem, żeby stał się on takim spotkaniem, na którym pojawią się wszyscy – jak na pogrzebie.

J.M.: „Atak serca” był dużym sukcesem komercyjnym, a „Umrzesz jutro” to nie tylko trudniejsza treść, lecz także bardziej festiwalowa forma, zbliżona do twoich pierwszych produkcji. Czy trudno było zdobyć środki na taki projekt?

N.T.: Rzeczywiście, esej filmowy nie jest formą, którą zainteresowałyby się większe studia filmowe w Tajlandii. Chciałem zrealizować ten film niezależnie.

D.K.: Kiedy staraliśmy się o dofinansowanie, nie napisałem we wniosku, że będzie to esej filmowy. Film został sfinansowany przede wszystkim ze środków ministerstwa kultury. Na rozmowie podkreślaliśmy, że będzie to zbiór historii dotyczących życia i śmierci, tematyka buddyjska. Ministerialni decydenci lubią takie rzeczy: religię, tradycję. Efekt z pewnością daleki jest od tego, czego się spodziewali, ale po zobaczeniu filmu nie poczuli się oszukani; podobał im się.
Zresztą jest na tym polu nieco lepiej niż jeszcze kilka lat temu, kiedy ministerstwo dofinansowywało głównie wielkie historyczne produkcje o potędze Tajlandii. Filmy twórców takich jak Apichatpong Weerasethakul nie miały szans na duże wsparcie. Dziś urzędnicy rozumieją już, że kino artystyczne także jest wizytówką kraju, dzięki czemu nieco łatwiej pozyskać pieniądze na bardziej awangardowe projekty.

J.M.: W wielu rozgrywających się współcześnie filmach – nawet uznanych mistrzów – bohaterowie żyją tak, jakby Facebook nie istniał. A ty jesteś jednym z niewielu reżyserów, którzy potrafią opowiadać w swoim kinie o świecie mediów społecznościowych. Inspirujesz się nimi także formalnie – jak w przypadku tweetów pojawiających się na ekranie w „Mary is Happy, Mary is Happy”. Czy kwadratowe kadry pojawiające się w „Umrzesz jutro” to nawiązanie do estetyki instagramowej?

N.T.: Akurat w tym przypadku nie, choć wiele osób rzeczywiście ma takie skojarzenie. Zainspirowała mnie fotografia portretowa, zdjęcia średniego formatu, które zobaczyłem kiedyś na wystawie. Nie było moją intencją zrobienie filmu o rzeczywistości w czasach internetu – ale ponieważ bardzo dużo korzystam z mediów społecznościowych, są one naturalną częścią mojego świata; prawdopodobnie ich forma ma wpływ na moją estetykę. Z kolei pojawiające się w kadrze dane niektórym widzom kojarzą się z informacjami z Twittera. Nie było to celowe, ale coś w tym jest.
Przygotowując się do pracy nad filmem, zwracałem też uwagę na to, jak ludzie reagują w sieci na śmierć kogoś znanego, jak np. wtedy, gdy zmarł David Bowie. Śledziłem komentarze, przepływ informacji na ten temat. Nie było to dla mnie bezpośrednią inspiracją, ale jednym z kontekstów, który wpływał na pracę nad scenariuszem.

J.M.: Oglądając twoje filmy, mam właśnie wrażenie, że estetyka internetowa i sposób opowiadania nie są tematem, ale sposobem wyrazu już tak naturalnym jak oddychanie. Epizodyczna struktura „Umrzesz jutro” przypomina w odbiorze zlepek ulotnych narracji, które docierają do nas, gdy przeglądamy internet. Częścią filmu staje się też promocja w mediach społecznościowych: publikujesz dużo zdjęć, krótkich historii…

N.T.: To prawda, lubię ten sposób opowiadania – fragmenty, obrazy, małe historie prowadzące do innych historii. Jak na wystawie fotografii: widzisz scenę, fragment rozmowy czy przedmioty, które odsyłają cię do jakichś wspomnień, emocji, relacji.
Co ciekawe, w Tajlandii, gdzie film był już pokazywany, większość recenzentów pisała o tym, że w czasie projekcji przypominali sobie osoby, które odeszły, wracali pamięcią do bliskich. To były bardzo osobiste teksty. Prawie nikt nie pisał o filmie, lecz raczej o swoich emocjach.

J.M.: Przemysł filmowy w Tajlandii bardzo szybko ewoluuje. Jeszcze dwie dekady temu raczkował, a dziś można mówić już o drugim pokoleniu twórców, których filmy odnoszą sukcesy zarówno w kraju, jak i na międzynarodowych festiwalach. Jesteś jednym z tych twórców. Jak oceniasz obecny stan tajlandzkiego kina?

N.T.: Tajlandzcy widzowie chętnie chodzą na tajlandzkie filmy. Media narzekają, że nie ma widowni dla lokalnych produkcji, ale nie zgadzam się z tym. Tajlandzkie filmy potrafią odnosić komercyjne sukcesy, często nawet większe niż hollywoodzkie blockbustery. Również niezależni filmowcy są w stanie wypromować swoje filmy i znaleźć swoją publiczność.
„Umrzesz jutro” nie ma wielkiej promocji ani plakatów w kinach – zdecydowałem się promować go wyłącznie online. I to zdało egzamin. Film jest wyświetlany w kinach już trzy miesiące, to duży sukces. Oczywiście nie ma jednego sposobu, każdy musi wypracować swoją metodę dotarcia do widza. Trzeba dobrze rozumieć film, znaleźć własny sposób komunikowania się z publicznością, czuć specyfikę mediów społecznościowych.

D.K.: Z perspektywy producenta jestem chyba mniej optymistyczny. Nawet jeśli niektóre filmy, jak „Bad Genius”, są w stanie odnieść znaczące sukcesy, to jest to wyjątek. Zresztą nikt nie spodziewał się, że to będzie taki przebój. Problem w tym, że sieci kinowe wolą wyświetlać filmy hollywoodzkie, wszędzie takie same. Z kolei tajlandzka publiczność ma stereotypowe przekonanie, że wszystkie lokalne filmy to niskobudżetowe produkcje. Nie mają zaufania. Ostatni sukces filmu „Bad Genius” może to jednak zmienić.
Równocześnie niemal wszystkie kina w Tajlandii należą do dwóch sieci, które kontrolują całość rynku – i tylko od ich decyzji zależy, czy dany tytuł w ogóle pojawi się w repertuarze. A w swoich decyzjach obie są zachowawcze. Ostatnio zajmowałem się promocją filmu „Malila: The Farewell Flower” [tegoroczny tajlandzki kandydat do Oscarów – przyp. J.M.], który jest artystycznym, kameralnym dramatem, ale zagrali w nim bardzo znani aktorzy, więc wydawałoby się, że powinien doczekać się szerokiej dystrybucji. Mimo to jedna z tych sieci zaproponowała nam jedynie pięć ekranów. Nie każdy film ma tyle szczęścia co „Umrzesz jutro”.

J.M.: Czy jest zatem szansa na kolejną „tajlandzką nową falę”? Jak sobie radzą młodzi twórcy?

D.K.: Mimo tych trudnych warunków w Tajlandii jest bardzo dużo szkół i kursów filmowych – i na publicznych, i na prywatnych uczelniach. Wiele osób chce się tym zajmować. Części z nich udaje się zrobić filmy, choć z różnym powodzeniem. Być może po pokoleniu Nawapola pojawi się jakiś nowy talent, ale na razie nie widać nikogo takiego na horyzoncie.

N.T.: Wielu młodych twórców realizuje reklamy. W Tajlandii dużą popularnością cieszą się filmy internetowe – wiele z nich to reklamy trwające 5–10 minut, czyli w zasadzie krótkie metraże, mające fabułę i filmową jakość. Zdarzają się też oczywiście dłuższe formy. W ten sposób młodzi filmowcy są w stanie dotrzeć do szerszej publiczności, a przy tym stworzyć sobie portfolio, które mogą potem zaprezentować studiom produkcyjnym. Pytanie, czy rzeczywiście przerodzi się to w dalszą karierę.

D.K.: To rzeczywiście bardzo częsta ścieżka, ale problem polega na tym, że te filmy nie trafiają nigdzie poza internet. Nie zawsze są też w stanie na siebie zarobić. Być może to nowa droga, nowe media, ale nie przekłada się to na rozwój kina rozumianego tradycyjnie – jako gromadzącego ludzi, którzy kupują bilety, bo chcą razem obejrzeć coś na dużym ekranie.

N.T.: Być może problem leży gdzie indziej. Wielu filmowców świeżo po szkole przychodzi do mnie, mówiąc, że teraz dopiero chcą się uczyć kina. Nie mają poczucia, że studia dały im potrzebną wiedzę, więc zaczynają od zera jako praktykanci, asystenci. Część uczelni skupia się na kinie komercyjnym czy produkcjach telewizyjnych, a niekoniecznie uczy kreatywności.

J.M.: Jakie są twoje najbliższe plany? Kolejny niezależny film czy może powrót do większych produkcji, takich jak „Atak serca”?

N.T.: Myślę teraz o czymś pomiędzy. Rozmawiam już z większym studiem o kolejnym projekcie, nieco większym niż „Umrzesz jutro”. Być może sukces tego filmu w kinach skłoni producentów do weryfikacji przekonań o preferencjach tajlandzkich widzów.

Wywiad przeprowadzony w trakcie MFF w Berlinie w lutym 2018 r.

bądź na bieżąco!

© Fundacja Sztuki Arteria
Nasza strona internetowa używa plików cookies aby dostosować się do twoich potrzeb. Możesz zaakceptować pliki cookies lub wyłączyć je w przeglądarce, dzięki czemu nie będą zbierane żadne informacje. Dowiedz się, jak wyłączyć cookies.