Jeonju diaries: Od polskich Smaków do koreańskich historii
27 kwietnia, po 12 godzinach spędzonych na samolotowym siedzeniu, na którym nie byłam w stanie się dobrze wyspać, wylądowałam w Korei Południowej. W słuchawkach, które bez przerwy włożone były w moje uszy, by jakoś przetrwać ten lot, poleciała piosenka koreańskiego gzespołu Girls' Generation “Into the New World”. Od jakiegoś czasu jest to piosenka, którą puszcza się na strajkach feministycznych, które w Korei są na porządku dziennym. Taki współczesny protest song o sile kobiet i nowym spojrzeniu na świat, w którym kobiety mają swój głos. Myślę często o tym, dlaczego akurat ta piosenka leciała kiedy stawiałam pierwsze kroki na koreańskiej ziemi.
The end of all wandering I’ve dreamed of, in this world where sadness repeats, goodbye to it from now on We're sharing the feeling of this moment together Our world where we meet again Girls’ Generation, “Into the New World”
Wychodząc z samolotu nie mogłam przestać się uśmiechać. Trochę nie wierzyłam w to, że faktycznie tu jestem. Na drugim końcu świata. W kraju, który śnił mi się odkąd skończyłam te 14 lat. Od kiedy moim życiem zawładnęli koreańscy idole i idolki, a na ekranie komputera postacie w filmach i serialach nagle zaczęły mówić po koreańsku, mocno akcentując ostatnie sylaby i melodramatyzując fabułę. Dla wszystkich wokół był to wówczas nieznany i dziwny świat, a mnie coś do niego ciągnęło. Nie potrafiłam nigdy tego opisać. Zresztą dalej jest to nie do końca wytłumaczalne uczucie.
Kiedy zgłaszałam się do konkursu organizowanego przez Fundację Jagody Murczyńskiej, jedyne na co liczyłam to nagroda wyróżnienia, chociaż nawet to brzmiało dla mnie jak ogromne osiągnięcie. Nigdy wcześniej nic nie publikowałam, nadal nie robię tego w jakimś dużym stopniu, chociaż pisanie od zawsze mi towarzyszyło. Więc kiedy 17 października 2024 roku zadzwonił do mnie Łukasz Mańkowski z informacją, że to właśnie ja zajęłam pierwsze miejsce i pojadę do Korei Południowej, nie byłam w stanie w to uwierzyć. Byłam wtedy w pracy i musiałam się jakoś zachowywać, więc nie mogłam krzyczeć. Ale nogi mi się trzęsły, a głos drżał i nie do końca pamiętam o czym rozmawialiśmy, bo mój mózg w pewnym momencie się po prostu wyłączył. Wiem tylko, że przez kolejne godziny nic do mnie nie docierało. Gala rozdania nagród, na której miałam przyjemność wygłosić prelekcję do filmu Stanleya Kwana “Aktorka” była równie ekscytująca, podobnie z resztą co moment kiedy rodzice Jagody wręczali mi nagrodę w Muzeum Manghha w Krakowie. Jednak niczego nie da się porównać do chwili kiedy postawiłam pierwsze kroki na półwyspie koreańskim. Kiedy największe marzenie tej 14-letniej dziewczynki się spełniło. Opisywanie tego będzie niesamowicie chaotyczne, ale postaram się, w końcu to dzięki pisaniu udało mi się tam pojechać.
Chociaż o takiej podróży marzyłam przez dobrą połowę swojego życia, to nigdy nie pojechałam nigdzie tak bardzo nieprzygotowana jak na nią. Hostel w Seulu załatwiałam parę dni przed wylotem, a dzień przed stwierdziłam, że sprawdzę czy nie potrzebuję czegoś takiego jak wiza. Na szczęście nie była ona potrzebna. W głowie miałam cały czas myśl, że znam ten kraj tak dobrze, że nie muszę o nim czytać, by wiedzieć co zwiedzać. Trochę było w tym prawdy, bo oglądanie tych wszystkich koreańskich dram i filmów faktycznie sprawiło, że wiele o tym kraju wiedziałam. Jednak nie obyło się bez zaskoczenia. Jedynym z nich była górzystość stolicy. Bo jakoś nigdy nie rzuciło mi się w oczy, by Ma Dong-seok wspinał się po tych bezchodnikowych ulicach, goniąc kryminalistów w kolejnych częściach serii “Bezkarnych”. Kim Woo-bin w “The Heirs” też raczej rzadko prowadził auto po drogach, które miały mniej niż dwa pasy. Seul, w którym spędziłam parę dni przed wyjazdem do Jeonju, był znacznie bardziej zróżnicowany, niż przedstawiały to filmy. I choć chaos mojego przygotowania nastawiał na spontaniczność, cała podróż, niczym przeznaczenie ułożyła się idealnie.
Zamykam oczy i przenoszę się z powrotem do Korei Południowej.
Witają mnie wysokie, szklane budynki w dzielnicy Gangnam, gdzie na ulicy Apgujeong-rodeo z głośników gra “Rodeo Station” w wykonaniu EXO-SC. Wielki pomnik skrzyżowanych rąk PSY’a śpiewa “Gangnam Style” i przypomina mi się to niezwykle trafne spostrzeżnie, że koreańskie ulice są pełne muzyki i kolorów.
Przechodząc ulicą w dzielnicy Itaewon natrafiam na pomnik upamiętniający Kobiety Pocieszycielki. Dziewczynka w miedzianym hanboku, ubrana w szalik i skarpetki przypomina mi jak Kim Young-rim w dramie “Tomorrow” (2022) przykrywa pomnik parasolką, chroniąc go przed deszczem. W głowie słyszę finałową przemowę Na Moon-hee z filmu “I Can Speak” (2017), a do oczu automatycznie napływają mi łzy. Jadąc ulicą wzdłuż rzeki Han, widzę potwora z filmu Bonga Joon-ho, który wychodzi spod mostu Seogang (“The Host”, 2006). Pod tym samym mostem, na wyspie Beomseom, Jung Jae-young ostatkiem sił stara się wyhodować swój własny makaron na jajangmyeon (z filmu “Castaway on the Moon” 2009).
To jednak Jeonju, chociaż wcale mi nieznane, wywarło na mnie największe wrażenie i porwało w wir filmowych przeżyć.
Międzynarodowy festiwal filmowy w Jeonju, tak samo jak ja (co za przypadek!), obchodził swoje 26 urodziny. Nie jest to jakaś specjalna liczba, ani okrągła, ani symbolizująca coś konkretnego. Ja, wchodząc w pewien doroślejszy przedział wiekowy, zaczęłam płacić w Polsce podatki, a festiwal – wychodząc ze swoimi wydarzeniami na ulicę, złączył się w jednolitą całość ze swoim gospodarzem.
Zapraszając mnie w roli krytyka, otworzył mi drzwi na nieznany mi dotąd świat. Odkąd zajęłam się filmem profesjonalnie, patrzyłam na kino z bardziej analitycznego punktu widzenia. Jednak dopiero teraz zaczęłam się nad tym jeszcze bardziej zastanawiać, mając z tyłu głowy, że to co napiszę, będzie czytane przez inne osoby. Chcąc trochę edukować nie tylko czytelników, ale i siebie samą, postawiłam w pewnym momencie na filmy, które przekazują coś więcej, chociaż takie komercyjne guilty-pleasure również oglądałam. W Jeonju nie było to trudne, bo gama filmów i sekcji była niesamowicie ciekawie wyselekcjonowana pod każdym względem.
Dominowały historie kobiece. Na szczególną uwagę zasługuje parę dokumentów, które zapadły mi w pamięć. Kiedy ktoś mnie pyta czy widziałam coś dobrego, nie jestem w stanie nie wspomnieć o “Writing Hawa” (2024) w reżyserii Najibi Noori. Jest to film, który opowiada o kobiecie w Afganistanie, starającej się uniezależnić od swojego o wiele lat starszego męża z demencją. Jej droga, poprzez naukę pisania i czytania, do założenia własnego biznesu, zostaje brutalnie przerwana przez Talibów, którzy zamykają szkoły i uniwersytety, wymuszając na kobietach całkowitą zależność od mężczyzn.
“Pink Moon” (reż. Yoon Han-seok, 2025) opowiada natomiast o pierwszej koreańskiej artystce feministce, która poprzez swoje prace malarskie oddaje głos kobietom, uciszanym przez dekady. Oglądając ten dokument czułam niesamowitą ekscytację i dumę z Yoon Suk-nam, która głośno wypowiadała się o swoich wierzeniach. W kraju, gdzie słowo “feminizm” stanowi tabu – o czym dowiedziałam się wprost od swoich nowopoznanych koreańskich znajomych – wypowiadanie na głos tego, w co się wierzy stanowi moim zdaniem akt niesamowitej odwagi. Do dzisiaj żałuję, że nie miałam okazji zostać na Q&A czy zobaczyć wystawy jej prac na żywo.
Ciężko też nie wspomnieć o “Horoomon” (reż. Lee Il-hwa, 2025), filmie sponsorowanym przez Jeonju Cinema Project, w którym główna bohaterka pochodzenia koreańskiego, ale urodzona w Japonii (tzw. Zainichi) walczy ze swoim krajem, w związku z uprzedzeniami nie tylko względem jej grupy etnicznej, ale i płciowej. Stworzony w stylu dramy sądowej, film prowadzi widza przez labirynt archiwalnych wspomnień i współczesnych historii, równocześnie uświadamiając widzów o ciemnych stronach społeczeństw, które swoją politykę międzynarodową opierają na przezsłodzonym soft-power.
Odchodząc od filmów – ale nie za daleko, bo wszystkie one wypełniały i otaczały mnie przez cały okres trwania festiwalu, nawet wtedy kiedy nie siedziałam na sali kinowej – warto wspomnieć o gościach, którzy dla mnie byli nadzwyczaj wyjątkowi. Specjalną selekcjonerką tegorocznej edycji była Lee Jung-hyeon – aktorka, reżyserka, ale i piosenkarka, której piosenek słuchałam kiedyś nałogowo w liceum (kolejny przypadek). I znowu pojawia się ten element kobiecy, który wywołuje u mnie niesamowite poczucie dumy i szczęścia. Lee wybrała do selekcji parę swoich ulubionych produkcji, które miały znaczący wpływ na rozwój jej kariery i zaprosiła ich twórców. Tym oto sposobem miałam okazję spotkać Janga Sun-woo, którego manifest “W stronę otwartego kina” z 1983 roku stanowił dla mnie inspirację do napisania drugiego rozdziału mojej pracy magisterskiej “Koreańskie kontr-kino w latach 70. i 80. XX wieku” (trzeci przypadek!), oraz Park Chan-wooka, od którego cała ta moja przygoda się w jakimś stopniu rozpoczęła.
Drugim gościem specjalnym był Bae Chang-ho. Nazwisko, które wielu może niewiele mówić, ale ja gdy tylko zobaczyłam tę informację na instagramie, niemalże pisnęłam ze szczęścia. Jadąc wówczas tramwajem, czułam te zdziwione spojrzenia ludzi skierowane w moją stronę. Bae, urodzony w 1953 roku, przyczynił się znacząco do rozwoju Filmowej Koreańskiej Nowej Fali w tak bliskich moim sercu latach 80. Jego filmy zawsze oglądałam z zafascynowaniem, gdyż za pomocą realizmu i obcego wówczas jeszcze naturalizmu, komentował on w nich problemy społeczne w dynamicznie zmieniających się czasach. Dokumentalny film o jego twórczości był jak nostalgiczna podróż w (nie)znaną dla mnie przeszłość. Projekcja dokumentu “The Close-up of Bae Chang-ho” wzbudziła we mnie jednak przede wszystkim smutek – świadomość, że większość jego filmów wciąż pozostaje niedostępna online.
Festiwal filmowy to nie tylko filmy, a także spotkania i ludzie. I to właśnie one w dużej mierze zdefiniowały moje dwa tygodnie spędzone w Korei.
W pierwsze trzy dni w Seulu byłam zupełnie sama. Miałam parę kontaktów, które mogłam wykorzystać, w stylu dawno poznanych znajomych, którzy żegnając mnie lata temu, powiedzieli “Napisz jak będziesz kiedyś w Korei”. Jednak wieloletnia cisza jakoś mnie do tego nie przekonywała. Wykorzystując magię internetu poznałam więc nowych ludzi, podróżników z każdego zakątka świata, dzięki którym spełniłam jeden ze swoich punktów z bucket listy: odkrycie nocnego życia Hongdae i Itaewon. O takich imprezach słyszałam zarówno wiele złych, jak i dobrych historii. Nie skończyło się jak w “Love in the Big City”, gdzie tak jak Kim Go-eun, poznałabym przyjaciół na całe życie, ale noc w koreańskich klubach wywarła na mnie zaskakująco pozytywne wrażenie. A cena za drinka tak dużego, że nie byłam go w stanie wypić, uświadomiła mi, że tamtejsze studenckie życie, byłoby niesamowicie męczące – oczywiście w pozytywnym sensie.
Takie noce ciągnęły się również w trakcie festiwalu, co z resztą dla mnie, kogoś kto zazwyczaj zamyka imprezy festiwalowe, nie jest niczym zaskakującym. “Wyśpię się jak będę w grobie”, powtarzam sobie miesiąc później, po kolejnym festiwalu, nadal nie mając okazji odespać Korei. To jednak te chłodne noce i deszczowe poranki w Jeonju wspominam z jakiegoś powodu najlepiej. Zagranicznych gości było niewielu, około 60, z czego niektórzy przyjechali jedynie na parę dni, więc nie było okazji się bliżej poznać. Z tymi, którzy zostali na dłużej, wytworzyła się specjalna, rodzinna więź, która mam nadzieję, utrzyma się na długo po tym jak poleciały napisy końcowe do filmu zamknięcia.
Chodząc po dzielnicy z tradycyjnymi domami hanok, kiedy już całe miasto opustoszało, spotykam znajomych, z którymi wyruszami na bar-hopping w celu probowania wszystkich nieznanych nam smaków makgeolli. Skacząc w barze karaoke od jednego pokoju do drugiego, zastanawiam się czy wolę śpiewać smutne chińskie ballady czy stare amerykańskie szlagiery. Spotykając nowych ludzi w barze z filmu Honga Sang-soo, wykorzystuję swoje rdzawe umiejętności koreańskiego i zaskakuję właścicielkę znajomością piosenek z czasów jej dzieciństwa (lata 60.). Umawiając się na warsztaty z przyrządzania Bibimbapu – tradycyjnej dla Jeonju potrawy – zostaję zaproszona na festiwal filmowy, na który chciałam pojechać w zeszłym roku. Zagadując do jednego gościa w kolejce do toalety, odkrywam, że akurat piszę recenzję o jego filmie. Pytanie jak mi idzie i kiedy będzie mógł ją przeczytać towarzyszą mi do ostatniego dnia mojego wyjazdu.
Siedząc w restauracji, piję wino z reżyserką, której film widziałam w tym roku w Berlinie. Wymieniając się instagramem z krytykiem filmowym z Mongolii, dowiaduję się, że mamy wspólnych, bliskich znajomych, poznanych na Pięciu Smakach lata wcześniej. Obsługując gości na Krakowskim Festiwalu Filmowym, zagaduję do reżysera, który również wrócił z Korei i razem wspominamy niesamowicie aktywną i młodą widownię w Jeonju. Kiedy lecę samolotem do Polski, uświadamiam sobie, że świat filmowy jest niesamowicie poplątany – każda najmniejsza cząsteczka jest w jakiś sposób powiązana z inną i za pomocą często niewidocznych kontaktów tworzy wielokulturową mozaikę barw – wizualnie i emocjonalnie satysfakcjonującą.
Gdy w swój ostatni dzień w Jeonju siedziałam w herbaciarni, na zewnątrz padał deszcz. Wszyscy goście już wyjechali, a ja znów zostałam sama w zupełnie obcym mi mieście. Tyle że tym razem nie do końca to była prawda. Historie, które się tu wytworzyły, będą tematem do rozmów na kolejne miesiące i lata. Filmy, które tu obejrzałam, wrócą do mnie jeszcze nie raz, splatając się z innymi, które dopiero przede mną. A ludzie, których tu poznałam, powiązali mnie nie tylko z tym miejscem, ale i z każdym innym, w którym być może kiedyś znów się spotkamy.
Trzy lata temu, kiedy poznawałam to środowisko, nie sądziłam, że uda mi się w nie wejść. W którymś momencie związała się wokół mojego nadgarstka czerwona nić i od tamtej chwili coraz mocniej mnie oplątywała, ciągnąc w głąb. Wygranie konkursu było nie tylko ogromnym krokiem wewnątrz tego świata, ale też naprzód mojej własnej drogi, na której nagle otworzyła się przede mną nowa ścieżka. Z tyłu głowy pojawia się przesłanie konkursu o promowaniu młodych i świeżych głosów. Mając nadzieję, że ten mój głos zostanie przez kogoś usłyszany, w tle ponownie słyszę “Into the New World” – piosenkę, która towarzyszyła mi na samym początku. Liderka zespołu, Kim Taeyeon, śpiewa w niej o nieznanej przyszłości i czekających ją wyzwaniach. I myślę sobie, że jeśli się nie poddam – naprawdę odnajdę się w tym nowym dla mnie świecie.
Przeczytaj artykuł Magdy o Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Jeonju dla Filmwebu